Wizyta studyjna niemieckich studentów w Polsce pod hasłem „Kto był katem, a kto ofiarą?” – spotkanie ze świadkiem historii

Czwartek 15 czerwca 2023r. na pewno zapisze się na długo w pamięci uczestników wizyty studyjnej, czyli grupy niemieckich studentów i naukowców w Warszawie w ramach projektu „Kto był katem, a kto ofiarą?”, finansowanego ze środków NIW CRSO w ramach programu NOWE FIO.

Po wzbudzającej w nich wiele emocji i refleksji wizycie w byłym obozie zagłady w  Treblince przyszedł czas na spotkanie z jednym z nielicznych żyjących świadków obozowych historii. Mowa o Stanisławie Zalewskim, byłym więźniem obozu koncentracyjnego Auschwitz oraz  obozu Mauthausen Gusen I i Gusen II. Spotkanie odbyło się w siedzibie Polskiego Związku Byłych Więźniów Obozów Koncentracyjnych i Obozów Zagłady, którego Pan Stanisław jest prezesem.

Podczas czwartkowego spotkania opowiadał on m.in. o swoich przeżyciach w obozach zagłady oraz uświadomiał swoim gościom, dlaczego tak ważna jest prawda historyczna w kontekście tego, kto był sprawcą a kto był ofiarą w czasie II wojny światowej. Stanisław Zalewski był bardzo zadowolony z faktu, że młodzi ludzie, w dodatku w dużej części Niemcy, chcą słuchać o tak trudnych sprawach.

Najpierw Stanisław Zalewski opowiedział chronologicznie swoją wojenną historię.

– W 1940 r. przerwałem naukę ze względu na trudną sytuację materialną rodziny. Brat zaproponował, że poleci mnie w warsztacie samochodowym przy ul. Waliców, w którym pracował. Zatrudniłem się. Wkrótce zakład został przejęty przez Wehrmacht. Naprawialiśmy samochody armii niemieckiej. Po utworzeniu getta warsztat znalazł się na jego terenie. Miałem specjalną przepustkę i ausweis, czyli dokument tożsamości, w którym umieszczono adnotację, że pracuję na rzecz armii Rzeszy. Byłem przez to nieco uprzywilejowany w wypadku łapanki.

W naszym warsztacie zatrudnienie znalazło kilku Żydów. Prosili nas o przyniesienie żywności ze strony aryjskiej. Jednak moja pomoc w dostarczaniu żywności była bardzo ograniczona ze względu na kontrole. W okresie, w którym pracowałem w tym miejscu, posterunek tzw. granatowej policji był po zewnętrznej stronie getta. Następnie stał żandarm niemiecki, a od wewnętrznej strony policjant żydowski. Wszyscy nas sprawdzali, przy czym funkcjonariusz niemiecki był niezwykle dokładny. W warsztacie naprawialiśmy samochody, a także przygotowywaliśmy nowe maszyny do pracy w trudnych warunkach atmosferycznych, do rozruchu silników w niskich temperaturach. Pewnego dnia popsuła się sprężarka do pompowania opon. Żołnierz wyszedł przed warsztat, zatrzymał Żyda i kazał mu ręcznie pompować opony do samochodów ciężarowych. Kiedy ten upadł ze zmęczenia, żołnierz przestał się nim interesować. Zawołał kolejnego mieszkańca getta.

Z kolegami stworzyliśmy szajkę, którą nazwaliśmy Czterech na Literę S – było w niej trzech Staśków i jeden Stefan. Zaangażowaliśmy się w działalność konspiracyjną Związku Walki Zbrojnej. Dostaliśmy przydział do grupy tzw. małego sabotażu. Działaliśmy poza gettem. Między innymi malowaliśmy napisy na murach niezamieszkanych domów, w tym kotwicę Polski Walczącej. Wieczorem, 12 września 1943 r. poszedłem na zbiórkę w fabryce kamieni młyńskich na Pradze, gdzie ojciec jednego z kolegów był szefem gospodarczym. Mieliśmy tam w piwnicy kryjówkę. Rano wyszliśmy ze Stefanem na akcję w pobliżu mojego miejsca zamieszkania przy ul. Olszowej. Malowaliśmy napisy na murach budynku dawnej Państwowej Komendy Uzupełnień. W tym miejscu rzadko chodzili ludzie. Malowaliśmy więc sobie spokojnie, aż nagle pojawił się patrol żandarmerii niemieckiej. Kazano nam podnieść ręce do góry i zostaliśmy aresztowani. Zabrano nam paski od spodni i zaprowadzono na posterunek przy ul. Szerokiej. Stąd zostaliśmy zabrani do budynku przedwojennej dyrekcji kolei państwowych, naprzeciwko obecnego domu handlowego. Stamtąd samochodem ciężarowym w towarzystwie czterech wartowników zostaliśmy przewiezieni do siedziby gestapo w al. Szucha i osadzeni w celach. Przesiedzieliśmy całą noc. Słychać było jęk więźniów. Rano przyszedł starszy pan mówiący dobrze po polsku, wezwał nas na przesłuchanie. Pokoje przesłuchań były na piętrze, cele zaś na parterze. Po drodze dano mi do zrozumienia, że jestem młody i jeżeli powiem, jak było naprawdę, to pójdę do domu. Nawet mu wierzyłem, ale kiedy wszedłem do pokoju przesłuchań, złudzenia prysły. Przede mną był stół, przy którym siedział oficer SS. Stanąłem przed stołem, mając po bokach dwóch osiłków z pałkami. Zaczęło się przesłuchanie: imię, nazwisko, adres, aż doszliśmy do malowania. Jeżeli odpowiedź nie pasowała oficerowi, to machał ręką, a wtedy stojący po mojej lewej stronie osiłek zaczynał mnie bić. Kiedy kiwnął drugą ręką, bił mnie osiłek z prawej. Przede mną był badany Stefan. Po zatrzymaniu umówiliśmy się, co będziemy zeznawać. Albo uwierzyli w to, co mówiliśmy, albo mieli coś ważniejszego do roboty, bo dostaliśmy tylko porządne lanie i wróciliśmy do cel. W późnych godzinach popołudniowych wraz z innymi więźniami przewieziono nas samochodem ciężarowym na Pawiak. Któregoś dnia jeszcze raz przewieziono nas na przesłuchanie w al. Szucha. Mówiliśmy to samo, co zeznawaliśmy poprzednio, i ponownie dostaliśmy porządne lanie. Pawiak był zwiastunem obozu koncentracyjnego… Po trzech tygodniach pobytu na Pawiaku został sformowany transport w nieznanym nam kierunku. 5 października 1943 r. zgromadzono więźniów w dużym pomieszczeniu i zrobiono rewizję.

Następnie załadowano nas na samochody i przewieziono na dworzec. Jak się później dowiedziałem, był to Dworzec Gdański. Tam dosłownie upchnięto nas do wagonów towarowych z dwoma małymi okienkami. Ścisk był taki, że gdy ktoś chciał usiąść, reszta musiała się przesunąć do ściany. Jeżeli ktoś wstawał, to na jego miejsce mógł usiąść drugi. Pociąg ruszył. Po nazwach mijanych stacji zorientowaliśmy się, że jedziemy w kierunku Krakowa. Nie dano nam jedzenia. Potrzeby fizjologiczne były zaś załatwiane w rogu wagonu. Późną nocą dojechaliśmy do Oświęcimia. Kilka osób w naszym wagonie umarło, część osób zaś ledwo mogła wstać. Żywi wyszli z wagonów, a martwych wyniesiono. Ustawiono nas piątkami w długą kolumnę. Po bokach znaleźli się esesmani z psami. Poszliśmy w kierunku obozu i doszliśmy do bramy z napisem Arbeit macht frei. Było wiadomo, że znaleźliśmy się w słynnym obozie koncentracyjnym Auschwitz. Umieszczono nas w bloku, który był przeznaczony do zasiedlenia przez więźniów.

Nasz transport został wytatuowany w nietypowym miejscu, na wewnętrznej części lewego ramienia. Tak wytatuowano w tym czasie kilka transportów ludzi. Do dziś nie wiadomo dlaczego. Moim zdaniem tak tatuowano więźniów, którzy nadawali się do pracy w produkcji zbrojeniowej, bo większość tych, którzy ze mną przyjechali, miała styczność z jakąś mechaniką. Po tatuowaniu przystąpiono do strzyżenia. Później dezynfekcja i ubranie w pasiaki. Dostaliśmy koszule, kalesony, spodnie i marynarki.

W Auschitz spędziłem miesiąc. W tym okresie wykorzystywano nas do prac przy dalszej rozbudowie obozu. Na początku rozładowywaliśmy wagony z materiałami budowlanymi. Musiałem dźwigać worki z cementem ważące 50 kg. Należało to robić w pośpiechu. Kto upadł i nie mógł się już podnieść z wycieńczenia, był zabijany. Na początku listopada zgromadzono nas w jednym baraku. Skoro świt umieszczono nas w wagonach dostosowanych do przewozu żywych zwierząt. Tak dojechaliśmy do Mauthausen w Austrii. Zostałem przydzielony do komanda Messerschmitt. Na początku zwoziliśmy maszyny i urządzenia z rampy kolejowej w Gusen do hali. Były to urządzenia i zespoły do maszyn przeznaczonych do montażu. Po ustawieniu maszyn przez majstrów zostałem przydzielony do grupy produkcyjnej w sztolni, to znaczy w korytarzu wydrążonym w zboczu góry. Były tam produkowane jakieś zespoły. Nie wiedzieliśmy wówczas, do czego służyły. Prawdopodobnie były to elementy do samolotów Messerschmitt lub rakiet V2.

W komandzie Messerschmitt pracowaliśmy po dziesięć godzin dziennie. Wstawało się około godz. 5.00, następnie odbywał się apel poranny, potem śniadanie w postaci miski niesłodzonej kawy z malutkim dodatkiem, zbiórka, podział na komanda robocze i wymarsz z obozu do miejsca pracy. Szliśmy piątkami, równym krokiem. Przy bramie esesman liczył więźniów w komandzie, które prowadził kapo. Z obiadem też bywało różnie. Albo przywożono go na miejsce pracy, albo wracaliśmy do obozu na wydanie posiłku w baraku. Posiłek należało jeść bardzo szybko, czasem nie wszyscy zdążyli.

Następnie wychodziliśmy do pracy, by w późnych godzinach popołudniowych wrócić do obozu. Ponowne liczenie przy bramie, przebranie się w baraku, jeżeli ktoś miał w co, mycie się i apel. W Gusen w zasadzie były apele wszystkich więźniów na placu apelowym. Po apelu rozdawano kolację, po której więźniowie mieli czas wolny do dzwonka. Po jego usłyszeniu wszyscy musieli iść spać.

Jeżeli chodzi o moją pracę, to w komandzie produkcyjnym, do którego trafiłem po rozwiązaniu kolumny transportowej, byłem jedynym Polakiem. Pracowali tam Włosi, Francuzi i kilku Niemców.

Do Gusen II zostałem przeniesiony w połowie sierpnia 1944 r. Nadmienię, że spotykaliśmy warszawiaków przywiezionych do obozu. To od nich dowiadywaliśmy się, jaki był przebieg powstania. Nie było to dla nas pokrzepiające. W Gusen I jako pracownik Messerschmitta byłem zakwaterowany w jednym z dwóch murowanych bloków, oznaczonym numerem 6. Po przyjściu z pracy i apelu wieczornym zostawała jeszcze godzina, kiedy więźniowie mogli się spotykać grupkami na korytarzach i porozmawiać. W Gusen II czułem się tak, jakbym z porządnego hotelu dostał się do wiejskiej chaty na peryferiach. Drewniane budynki, ścisk, gdyż coraz więcej więźniów potrzebowano do produkcji zbrojeniowej. W moim baraku umieszczono dwupiętrowe prycze, a na każdym piętrze spało po dwóch więźniów.

Warunki sanitarne były nieporównanie gorsze, a system i organizacja dnia pracy dla więźnia bardziej uciążliwe niż w Gusen I.

Myślę, że wysyłanie więźniów z Gusen I do Gusen II było celowe, gdyż tam odbywała się samoczynna selekcja. Najmniejsze przewinienie kończyło się w najlepszym wypadku batami. Delikwenta kładziono na specjalnym koźle i bito. Więźniowie nazwali Gusen I przedsionkiem piekła, Gusen II zaś dnem piekła. Byli tacy, którzy mówili, że stąd chętnie wróciliby do Auschwitz.

Do 2 maja 1945 r. pracowaliśmy w tunelach, gdzie odbywała się produkcja kadłubów do samolotów odrzutowych Messerschmitt. Zauważyliśmy, że w nocy z 2 na 3 maja uciekła cała niemiecka władza obozowa wraz z osobami, które nadzorowały produkcję. Na wieżach zamiast wartowników z SS ustawiono starszych panów z austriackich służb pomocniczych. Niekiedy namawiali oni więźniów, żeby uciekali z obozu, gdyż wojna się już skończyła. Jednak ci nie chcieli w to uwierzyć. Esesmani, kiedy uciekali, zabrali z magazynów to, co uznali za przydatne. Dlatego nie było w obozie prawie niczego do jedzenia. Dopiero 5 maja przyjechały amerykańskie wozy bojowe. Zapanowała radość. Więźniowie zaczęli śpiewać hymny narodowe. Żołnierze rozbroili panów stojących na wieżach, broń rzucili na stos, wylali trochę paliwa i podpalili. Zabrali wartowników i wyszli z obozu. Rozpoczął się, że tak powiem, sądny dzień w obozie. Więźniowie, którzy czuli się trochę na siłach i mogli szybko chodzić, podbiegli do płonącej broni i gasili ją. Moim zdaniem Amerykanie celowo ją tak nieudolnie podpalili. Część więźniów chwyciła broń i wyszła poza teren obozu. W pozostałych po pewnym czasie wstąpił nowy duch, który ożywił ich zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Ci, którzy powstali, nagle zapałali żądzą odwetu. Łapano funkcyjnych, kapo, sztubowych i innych, którzy znęcali się nad więźniami. Zabijano ich czymkolwiek i w jakikolwiek sposób – pałką, deską, kamieniem.

Ciała albo wisiały na drutach, albo leżały na placu. Reszta funkcyjnych w tym rozgardiaszu uciekła przez bramę. Utworzyły się patrole, które ich ścigały, ale nie wszystkich udało się znaleźć. Z literatury obozowej dowiedziałem się, że w tym dniu zginęło kilkudziesięciu funkcyjnych. Tymczasem zaczęli wracać więźniowie, którzy wyszli z obozu. Przynosili ze sobą to wszystko, co nadawało się do jedzenia, i to, co ponoć, jak mówili, „dostali” od okolicznej ludności, która zapewne długo jeszcze pamiętała dzień wyzwolenia. Powracający mieli ze sobą pieczywo, owoce, warzywa, żywe zwierzęta jak kozy, drób. Wieczorem teren wyglądał jak obóz średniowiecznego wojska. Palące się ogniska i siedzący wokół nich więźniowie. Gotowano, pieczono i jedzono to, co udało się wziąć od ludności cywilnej. I to było zgubne. Kiedy rano wyszedłem przed barak, zobaczyłem, że tam, gdzie paliły się ogniska leżeli martwi więźniowie. Z gehenny uwięzienia, skrajnego głodu przeszli w nagłą obfitość jedzenia. To był dla nich szok. Ocalałem tylko dlatego, że w kręgu przy naszym ognisku był jeden starszy pan, który ostrzegł: „Jedz po troszku i w odstępach”. Ale jak to powiedzieć więźniowi, który przez te kilka dni prawie nic nie jadł? Wszyscy z naszej grupy ocaleli. Tak wyglądał pierwszy dzień wolności… opowiadał Stanisław Zalewski.

A co stało się z jego  kolegami z paczki na literę S?

– Kolega, z którym byłem aresztowany, umarł w Gusen z wycieńczenia. Kolejny z niewiadomych przyczyn popełnił samobójstwo po zakończeniu wojny. Z paczki Czterech na Literę S ocalałem ja i drugi Staszek, który brał udział w powstaniu na Pradze. Spotkałem go po kilku miesiącach po powrocie. Powiedział mi, że wrócił z lasu. „Powiem ci tylko jedno, Stachu, to nie jest to, o co myśmy walczyli” – podsumował.

Na koniec Stanisław Zalewski przekazał swoje przesłanie do młodych ludzi z Touro University Berlin.

– Najmłodsi byli więźniowie mają dziś 78 lat, inni około 80–97 lat. W miarę upływu czasu zanika nasza pamięć dotycząca wydarzeń. Nasze środowisko zniknie za parę lat. Chciałbym pozostawić przesłanie, że każda wojna rodzi przemoc po jednej i drugiej stronie. Silniejszy dyktuje prawo, czasem bardzo okrutne. Przemoc niszczy granicę moralną pomiędzy dobrem a złem. Dlatego pojednanie między narodami czy ludźmi, których wojna ustawiła po przeciwnych stronach, bez przebaczenia i prawdy historycznej jest jak most bez poręczy, którym będzie można przechodzić, ale nie bez obawy. To jest zadanie i obowiązek moralny wszystkich rządzących i tych, którzy będą rządzić w przyszłości. Powinni prowadzić takie działania, aby wszystkie narody na świecie mogły żyć we wzajemnym szacunku, aby nikt nie był nadczłowiekiem, gdyż to właśnie sprawia, że inni nie są ludźmi. Doświadczyliśmy tego osobiście, kiedy byliśmy więźniami obozów – zakończył Stanisław Zalewski.

previous arrow
next arrow
Slider